Ka¿dy mo¿e, ale niewielu siê udaje. To jest co¶, co odró¿nia prawdziwy talent od s³omianego entuzjazmu i parcia na bajty. To jest ta nienazwana energia, która sprawia ¿e siêgam po p³ytê kolejny wieczór i wci±¿ nie mogê jej siê nadziwiæ. Coraz mniej rzeczy mi siê podoba, coraz rzadziej co¶ mnie zachwyca. Mo¿e zatem bez sensu jest eksplorowaæ t± czarn± plamê zwan± muzyk±? Mo¿e lepiej skupiæ siê na wybranym krêgu 'zaufanych', sprawdzonych artystów? Je¶li to jest jakie¶ rozwi±zanie, na mojej krótkiej li¶cie z pewno¶ci± znajdzie siê monsieur Steven Wilson.
Wilson nale¿y do tych twórców, którzy nagrywaj± nawet we ¶nie. Namlook, Wiese, Baker, Laswell, Roach, Serries - ten typ tak ma, ¿e p³odzi muzykê drzwiami i oknami, wydaj±c na p³ytach najmniejszy nawet skrawek swojej weso³ej, nadpobudliwo¶ci twórczej. Jako¶æ i ilo¶æ to jednak nienawidz±ce siê siostry, w±tpi±ce we wzajemne wiêzy krwi. Nawet w przypadku Wilsona, nie wszystko czego siê dotknie zamienia siê w emocje po sam sufit. Jednak¿e Bass Communion to, jak sam wyzna³, najbardziej ukochane dziecko jego pojemnego umys³u. Ta mi³o¶æ udziela siê i mnie, gdy powracam do pierwszej p³yty i prze¿ywam j± raz po raz od nowa.
Cudowny ambient, taki którego po¿±da siê wieczorow± por±, gdy wokó³ zalega cisza, a umys³ pragnie wy³±czyæ siê. Nie ma potrzeby przetwarzania sensu s³ów, rytmu, czy te¿ skomplikowanych d¼wiêkoch³onnych uk³adów scalonych autorstwa szaleñców nowatorstwa. To magia pojedyñczych akordów i sampli, oderwanych od macie¿ystych struktur i poddanych recyclingowi, ukazuj±cych uniwersa zaklête w atomy. B³ogostan miesza siê z melanholi±, eksperyment na nieznanych l±dach wpada w dobrze znane drgania krwiobiegu, a triumfuj±ca elektroakustyka dociera do najg³êbiej skrywanych snów i skierowanych nañ oczu i uszu.
Geniusz ambientu polega na solidno¶ci przekazu przy zachowaniu absolutnej statyczno¶ci prezentowanych pejza¿y. Nie kosmiczne loty, nie opadanie w miêdzywymiarowy kanion, ale podziwianie ¶wiêtego spokoju z jakim obraca siê rzeczony radar na pastwisku owiec. Wilson jest w czepku urodzony, bo dociera ze swoj± muzyk± w bardzo czu³e miejsca, których si³a oddzia³owuje na ca³y organizm, bez wzglêdu na to czy atakuje gradem planetoid czy szumem pszenicy. A ca³a p³yta jest prze¿yciem równie relaksuj±cym i równowa¿±cym co g³o¶na lektura przygód ¯elaznego Kar³a Wasyla wieczorow± por± nad jeziorem po czterech piwach.